Jak rodziłam swoje dzieci. 3 śmieszne historie.

Zawsze w Dniu Matki wspominam jak rodziłam swoje dzieci. Jakbym chciała jakoś ująć w jedno to moje macierzyństwo od tej najfajniejszej strony, to myślę, że chyba narodziny to za każdym razem był najpiękniejszy moment, bo później… kapiący cycek, klocki, krety i u-booty, pawie i dorsz spod skrzydła.

Moje matcze serce dzisiaj się nieco rozpłynęło jak mój średni syn wręczył mi bukiet kwiatów czarnego bzu (tak, tak, to te niedojrzałe śmierdziuchy) i piękną laurkę z okazji Dnia Matki. Najstarszy akurat na wycieczce, a najmłodszy, z racji wieku, nie podołał…

Jak rodziłam swoje dzieci. Pierwszy syn


Pierwszy był  jako jedyny zaplanowany. No cóż, trzydziestka na karku, wszystko szło zgodnie z planem to i dziecko by się przydało urodzić do trzydziestki. W końcu zaszłam w ciążę, a w ósmym miesiącu zapisałam się na szkołę rodzenia (późno, ale czekałam na koleżankę). Moją największą obawą był nie poród bynajmniej, ale to, że mojego męża nie ma w domu i nie wiadomo czy w kluczowej chwili będzie w stanie być. Pracował wtedy 300 km od domu. No i co ja sama miałabym zrobić, dostałabym skurczy (nawet nie wiadomo pierwszy raz, czy to aby to te skurcze) i co tu zrobić? Jechać? Prosić sąsiadów? Dzwonić po taksówkę? Wszystkie opcje złe. I wtedy Dorota, która prowadziła szkołę rodzenia powiedziała: “Psychika kobiety jest niesamowita, zobaczysz, że urodzisz z mężem”. Słowa okazały się prorocze.

Dwa tygodnie przed terminem, w sobotę, siadam sobie elegancko na siku, no bo parcie jest duże pod koniec ciąży, a przy okazji (wash and go) postanawiam wydmuchać nos. Nabieram powietrza i fruuuu w papier toaletowy. Jakaż była moja konsternacja, kiedy jednocześnie odeszły mi wody!

– Przyjdź do mnie!!!!

– Co?? – przyleciał mój mąż – Coś się stało?

– Wody mi odeszły! Dmuchałam nos i pękło…. – no żenada.
– No co ty, przecież to jeszcze nie termin – zauważył przytomnie mój mąż.
– Jezu i co tu robić? – mówię siedząc wciąż na kibelku – Jechać od razu do szpitala?
– Nie wiem, a co tam mówili w szkole rodzenia? Może zadzwoń na porodówkę?
– Na porodówkę? Przecież oni tam porody odbierają, a nie telefony! Może na pogotowie? Nie wiem! Dzwoń!
Po chwili siedzimy przy stole, zaaferowani, mąż dzwoni, a ja siedzę z pieluchą, bo ciągle ciekną wody, tragedia!
– Dobry wieczór – mówi ze stoickim spokojem.
– Dobry wieczór – z drugiej strony słyszę taki sam spokojny i cichy głos. – W czym mogę pomóc?
– Mojej żonie odeszły wody i nie wiemy co robić – mówi mój mąż jakby rozmawiał o sprawozdaniu finansowym.
– A jak się żona czuje? Są bóle? – słyszę spokojny ton pielęgniarki.
-???? Masz bóle? – pyta mnie – Nie, nie ma.
– To niech się żona spokojnie przygotuje, wykąpie, ale można też przyjechać.
– A pani do której jest na dyżurze?
– Do rana (była 23.00), do 8.00.
– Spytaj jak się nazywa – szepczę, bo wydaje mi się, że poznaję głos Doroty ze szkoły rodzenia. I rzeczywiście! To ona!
Po szybkiej prezentacji każe przyjeżdżać, podłącza mnie pod oksytocynę wywołującą bóle, ja nieświadoma się zgadzam, po czym w okropnych bólach, prawie nieprzytomna rodzę mojego pierwszego syna. Nie pamiętam tej chwili, ale pierwsze dziecko jest zawsze pierwsze – człowiek się cacka, kupuje najlepsze rzeczy, czyta czasopisma dla matek, chodzi co chwilę do lekarza i w ogóle przejmuje się bardzo. 
Następny już tak dobrze nie miał. Planowany, ale nie teraz, urodził się 2 lata i 4 m-ce po swoim bracie. Mąż dalej poza domem, ale bliżej – 150 km. Zdąży dojechać.

Drugi syn


Krótko przed porodem przyjechała do mnie mama, żebym nie była sama. Z nudów pojechałyśmy do galerii handlowej, którą, żeby obejść, to trzeba co najmniej 2 godziny. Miałam dosyć chodzenia, bo to ciężko, a w planie był jeszcze fryzjer. Kiedy mama siedziała na fotelu ja gadałam sobie przy herbatce z właścicielem salonu. W tym czasie zadzwonił mąż:
– Słuchaj, oba telefony mam wyładowane, a nie wziąłem ładowarki. Jakby co, to mieszkam w pokoju 174, telefon do hotelu masz.
– Dobra, dobra – trochę go spławiam, bo tu mamy ciekawsze tematy. Numeru nie zapamiętuję.
Wieczorem dzwonię do hotelu.
– Dobry wieczór, proszę z pokojem 174 – nie pamiętam dokładnie czy to ten numer, ale tak mi się wydaje. Pan łączy, a ja czekam i czekam…. i czekam, tid…. tid… tid… i nic. Dobra myślę sobie, chyba zły numer. Dzwonię jeszcze raz.
– Dobry wieczór, ja dzwoniłam przed chwilą, ale nie wiem czy dobry numer pokoju podałam, czy może pan sprawdzić nazwisko….
– Niestety nie mogę, w recepcji nie ma nikogo, nie mam dostępu do komputera i nie znam nazwisk gości. Ja tylko zamykam drzwi i łączę rozmowy.
No to klops! Próbuję jeszcze raz i nic! Kuźwa, mam nadzieję, że nic się nie wydarzy.
Nad ranem odchodzą mi wody, jest 6.30. Ja pierdzielę i co ja zrobię? Jak tu się do męża dodzwonić, jestem nieźle spękana. Dzwonię do hotelu – cisza. Zaczynam panikować, ale próbuję jeszcze raz. Po kilku sygnałach odebrał. Był pod prysznicem.
– A ty gdzie, kurna, byłeś wczoraj wieczorem?????
– Kiedy? A! Byłem w firmie zobaczyć jak produkcja idzie… A co?
– Nic!!! Dzwonię i dzwonię, a ciebie nie ma. Dobra, zabieraj się do domu, bo rodzę!
Mąż miał jednak niezły dylemat. Akurat przyjechał właściciel firmy i miał go odebrać spod innego hotelu i zawieźć do firmy. A tu oba telefony wyładowane i trzeba szybko jechać do domu. Po drodze jednak kupił ładowarkę samochodową i zadzwonił do właściciela firmy z wyjaśnieniem.
– To nie mógł pan zadzwonić?
– Niestety nie mogłem, bo wyładował mi się telefon i nie miałem ładowarki.
– A z budki pan nie mógł zadzwonić? – no nie mógł, bo przecież wszystkie numery w telefonie, ale tego to już nie wyjaśniał.

Narodziny mojego drugiego syna pamiętam dokładnie, byłam przytomna, świadoma i poszło szybko.
Obaj moi synowie wychowali się bez większych problemów i gdy już zaczęłam odcinać kupony, trafił się niezaplanowany, nie teraz i w ogóle, najmłodszy maluszek.

Trzeci syn


Niestety, ten nie chciał się urodzić! Termin minął we wtorek, a tu nic! W poniedziałek miałam się stawić w szpitalu na wywołanie, gdyby nic się nie działo. Nawet nie chciałam myśleć o podłączeniu do oksytocyny! Za ten ból dziękuję bardzo! No cóż, po co ma się doktora Google’a? Zajrzałam do internetu, żeby się dowiedzieć, co tu zrobić żeby wywołać poród. Porad było mnóstwo: herbata z malin, drink, kawa, wieszanie firan, mycie podłogi, chodzenia po schodach, chodzenie po schodach po dwa stopnie, picie rycyny, lewatywa (no, aż tak zdesperowana to nie byłam!), nawet niektóre zastosowałam. Ale najpierw ustaliłam dzień. Tak, piątek był dobry, mąż zjeżdżał do domu gdzieś ok. godz. 19.00, dobrze by było od razu urodzić.
Dzwonię do niego:
– Słuchaj, dziś muszę urodzić, będę chodzić po schodach, bo na oksytocynę się nie piszę. To na którą godzinę się umawiamy?
– No nie wiem, może 22.00? – rozmawiamy jakby to była wizyta z dzieckiem u lekarza.
Przygotowania zaczynam ok. 18.00 od herbaty, potem kawa, mycie podłóg, sprzątanie, ściąganie i wieszanie firan i nic! W związku z tym przechodzę do fazy drugiej – chodzenie po schodach. Wchodzę i schodzę z trzeciego piętra i nic! Może trzeba trochę poczekać? Nie wiem, czekam. W międzyczasie przyjeżdża mąż. Ok. 23.00 znowu idę na schody i tym razem wchodzę po 2 schodki. I schodzę. Nic! Może lewatywa, myślę w akcie desperacji, ale nie, odrzucam ten pomysł zdecydowanie.

Zadziałało dopiero ok. 1.30 i znowu odeszły mi wody! Tym razem bóle mam już po drodze, a ten padalec wiezie mnie po hopkach! Jęczę z bólu, leją się wody, a tu jeszcze izba przyjęć mnie czeka! A tam przyjmuje mnie jakaś wyskubana, ruda pizda, mówi cicho, prawie szeptem, ja nic nie słyszę, muszę dopytywać, ta z łaską powtarza pytania, a ja już mam skurcze co 5 minut! Na porodówce akcja przebiega szybko, mąż nawet nie zdążył odpalić swojego smarfona na poczekalni, a już musiał lecieć na poród. Oczywiście pamiętam dokładnie jak mały wychodził i jak się pojawił. Chwila trudna do opisania, cudna, jedyna, za każdym razem piękna w tej całej otoczce, krwi, rozkroku, bólu i rodzeniu łożyska. Zaraz człowiek o tym zapomina, a widzi tylko tego małego człowieczka. I w zasadzie można by było rodzić te dzieci, ale …. Chodzenie w ciąży, te nudności na początku, ociężałość na końcu i poród – to jest jednak masakra. Nie mówiąc o kapiącym cycku, kupach, rzyganiu, obcinaniu pazurów u nóg, podcieraniu tyłka i innych urokach macierzyństwa (zajrzyjcie tu – wszystkie uroki macierzyństwa w pigułce). A na końcu i tak usłyszysz, że jest dzień matkowy, a serce matcze (o matczym sercu piszę tu)!

Może ci się również spodobać
7 Komentarzy
  1. […] do przeczytania tekst o tym jak rodziłam swoje dzieci – za każdym razem była jakaś ciekawa […]

  2. […] o tym jak rodziłam swoje dzieci – z każdym wiąże się ciekawa i śmieszna […]

  3. Katarzyna Chudowolska

    No

  4. Katarzyna Chudowolska

    No prawie jakbym czytała siebie ;).
    Pierwszy na oxy i hardkorowo z krwotokiem po porodzie.
    Drugi już spokojniej, w ciągu dnia i szybko. Ale pielęgniarka nie uwierzyła, że to już i potem biegiem szykowały fotel.
    Z 3 było najzabawniej, bo poszłam na porodówce siku i wyszłam z toalety trzymając główkę małego między nogami. I znowu szybko na fotel a potem: “Kasia nie przyj” i małego rodziłam bez skurczów – bo się skończyły i mimo oxy nie wróciły.

    “I w zasadzie można by było rodzić te dzieci, ale …. Chodzenie w ciąży, te nudności na początku, ociężałość na końcu i poród – to jest jednak masakra.” ;)

    1. No to rzeczywiście podobnie jak u mnie. Poród, ciąża i pierwsze dwa lata to jest naprawdę masakra… :)

      1. Katarzyna Chudowolska

        Nie, no bez przesady. Masakra to ciąża i poród ale potem to już same cudowne chwile ;)

  5. […] Okazało się, że nie miałam bladego pojęcia o tym, z czym będę się musiała zmierzyć i kiedy maluszek przyszedł na świat (obecnie duży chłop) zostałam zmuszona do totalnej zmiany trybu życia, dużego wysiłku […]

Zostaw odpowiedź

Twoj adres e-mail nie bedzie opublikowany.

Dziękujemy z pozostawienie komentarza.